Przejdź do treści

Smaki z dna wyspy

Czerwony kabriolet wyprzedził mnie bez zbędnych wahań. Sportową zabawkę prowadziła pani po siedemdziesiątce. Razem z koleżanką, równolatką, śmiały się opowiadając sobie coś żywiołowo. Kobieta związała mocnej apaszkę w groszki, by nie porwał jej wiatr, i lekko przyspieszając pomknęła nadbrzeżnym bulwarem w stronę portu w Gorey. Skręciłam w prawo i zatrzymałam się przy wieży w La Rocque Point, najdalej na południowy wschód wysuniętym punkcie Jersey, największej z Wysp Normandzkich.

– To mój zakątek – przy zejściu na plażę przywitała mnie Trudie Trox, geograf i pasjonatka biologii morskiej, wręczając kalosze. Podczas odpływu, kiedy morze cofa się dobrych kilka mil Trudie zapuszcza się w głąb piaszczystego dna i penetruje odsłonięte na kilka godzin zakamarki między skałami. Znajduje maleńkie kraby, obserwuje poprzyczepiane mocno do kamieni małże, zbiera sznury brunatnych wodorostów. – A najciekawsze są okładniczki – delikatnie rozgania palcami piasek i podnosi jedną. – To też małże, ale nietypowe, podłużne. Zobacz, ta jest prosta, ale mogą być też lekko zakrzywione. Zawsze mają ostre brzegi. Wyglądają całkiem jak brzytwy i tak na nie mówimy. Mają swoich amatorów, którzy duszą je w białym winie i obsypują pietruszką. Ale najpierw trzeba je oczyścić. Geografka delikatnie obraca małżę pionowo tak, żeby miała nogę na górze. – W ten sposób wkładamy je do garnka ze słoną wodą. Małż w środku zaczyna się ruszać i wypłukuje piasek. Trudie sprawdza zegarek i zarządza powrót. – Za chwilę zacznie się przypływ. Wracajmy na brzeg. Przewiane i przemoknięte po kilkugodzinnym spacerze, suszymy się w pubie The Seymour Inn przy grillowanych ostrygach oprószonych bułką tartą i serem. – Przez całe życie podróżowałam pod świecie. Ale kilkanaście lat temu, po kilku dłuższych i krótszych pobytach na wyspie, osiadłam tu na stałe. Zafascynowało mnie życie w rytm przypływów. No i – pokazuje na talerz pustych już muszli – chciałam codziennie jeść ostrygi prosto z oceanu. Nie żałuję, wciąż urzeka mnie tutejszy klimat.

Podczas odpływu, kiedy morze cofa się dobrych kilka mil Trudie zapuszcza się w głąb piaszczystego dna i penetruje odsłonięte na kilka godzin zakamarki między skałami. Znajduje maleńkie kraby, obserwuje poprzyczepiane mocno do kamieni małże, zbiera sznury brunatnych wodorostów.

Jersey jest najdalej na południe wysuniętą wyspą brytyjską w kanale La Manche. W zasadzie bliżej jej do Francji, bo tylko 22 km. Wraz z 16 innymi wyspami tworzy archipelag Wysp Normandzkich. Prądy morskie w tym regionie powodują, że ta malutka wyspa długa na 14 km i szeroka na 8, jest stale wystawiona na działania ogromnej siły oceanu. Co kilkanaście godzin Jersey jest zalewane lub odsłaniane przez wysokie na 12 metrów fale przypływów i odpływów. Morze cofa się tak daleko, że ma się wrażenie, że można dojść suchą stopą do brzegów Francji.

Jest już ciemno gdy przyjedżam pod zamek Mont Orgueil w Gorey. W porcie zaczął się przypływ i nagle robi się cicho. Wiatr z każdym podmuchem mocniej wbija kolejną falę do przystani. Rybackie łódki podnoszą się po odpływie i, gdy tylko odbijają się od dna, zaczynają się kołysać na przybojowej wodzie.

Parkuje obok napotkanego wcześniej samochodu – a więc starsze panie z czerwonego kabrioletu gdzieś tu spędzają wieczór – i idę szukać miejsca na późną kolację. W każdym z kolorowych domków przy nadbrzeżu mieści się restauracyjka. Spodobała mi się portugalska Seascale. Menu ma proste, na sałacie podają tu kraby lub homary z ostatniego połowu. W środku panuje miły gwar. Rozmowy mieszają się z szlagierami Sinatry. Dwóch wiekowych panów, siedzących tuż za mną żywiołowo gestykuluje: – A pamiętasz  Franka, co z niego za ofiara tak się dać zestrzelić! – Ja już wtedy latałem nad Francją. Ale fakt, miał pecha. – odpowiada mu drugi jakby wydarzenia frontowe działy się wczoraj. Rozejrzałam się jeszcze raz po sali. Zdecydowana większość to są seniorzy. Wyraźnie czują się tu jak w domu.

Wojna była dla wyspiarzy ciężką próbą. Niewielkie oddziały RAF stacjonujące na wyspie w pierwszych miesiącach wojny zostały odesłane w głąb kraju. Rząd zawyrokował, że wyspa nie ma dla Korony strategicznego znaczenia i jeśli ją zdemilitaryzuje, być może ocali jej mieszkańców przed agresją. Jersey do końca wojny było okupowane przez Niemców jako jedyna część Wielkiej Brytanii.

Zaraz po potem wyspa ożyła. Starsze pokolenie hotelarzy wciąż wspomina tamte czasy. – A pamiętacie jak było w latach 50-tych? Takie eldorado już się nie wróci – słyszy się często tutaj. Powojenna Jersey stała się ulubionym brytyjskim adresem nowożeńców. Wyspa została w Londynie uznana za najmodniejszy kurort i szczytem marzeń dla każdej panny młodej. Była przy tym opłacalnym rozwiązaniem dla pana młodego, gdyż mieszkańcy Jersey oferowali ulgi podatkowe dla odwiedzających ją par. Na wyspę zaczęły zjeżdżać setki małżeństw w sezonie! Hotele podbijały stawkę atrakcyjnymi ofertami, a restauratorzy wpisywali w kartę dań klasyki kuchni brytyjskiej, jak legendarna Brown Windsor Soup, czy jagnięcina w sosie miętowym. Kto choć raz spędził tu urocze chwile potem wracał na srebrne, złote i diamentowe gody.

– Nie mogłem się patrzeć na te kulinarne relikty – Mark Jordan wpada do swojej restauracji przy plaży po dawce porannego surfingu na St. Ouen’s Bay i od razu zabiera mnie do kuchni w Hotelu Atlantic na zachodnim brzegu wyspy.  – Musiałem postawić na nowoczesne gotowanie. Gdy tylko objął szefostwo kuchni, zaczął jeździć po całej wsypie, od jednego gospodarstwa do drugiego, sprawdzając co się tam produkuje. Z każdego odkrytego tak produktu układa jedno danie i publikuje co tydzień w lokalnej gazecie. – Po tym rocznym poznawaniu smaków Jersey całkowicie zmieniłem podejście do gotowania. Wcześniej oczywiście korzystałem z tutejszych produktów, ale kompletnie nie byłem przygotowany na to co tu odkryję. Moje menu układa się samo – pokazuje mi kartę restauracji Ocean Voyage. – W letnich miesiącach, na przykład w maju i czerwcu gotuję odławianego wtedy strzępiela z sezonowymi szparagami. Wcześniej, w lutym, marcu i kwietniu młode ziemniaki Jersey Royal nawożone wodorostami zbieranymi przy odpływie. Cały rok – owoce morza. Znam każdego dostawcę. Potrafię powiedzieć naszym gościom, jak ma na imię krowa, która dała mleko na ten ser! – chwali się Mark. – Jedziemy, kogoś ci przedstawię – zarządza.

– To nie jest aż tak romantyczne jak mu się wydaje – wita się ze mną Darren Quénault na farmie niedaleko restauracji. – Codziennie pobudka o bezlitosnej 4 rano, żeby zająć się bydłem, oporządzić go i wydoić. Nie można odpuścić, szczególnie że nasza hodowla jest organiczna – podkreśla. – Ale to właśnie Mark nas zachęcił, żebyśmy zajęli się robieniem sera. A właściwie zaskoczył tym pomysłem – dodaje. Trudno uwierzyć, że wyspa która od lat słynnie z mlecznej rasy krów „dżersejek” nie doczekała się własnych serów. Darren i jego żona Julia są pierwszymi rolnikami – serwowarami na Jersey.  – Dla mnie to też było duże zaskoczenie – mówi Julia. – W lokalnej bibliotece nie mogłam znaleźć żadnych zapisków o produkcji sera na Jersey. Może wszyscy byli zajęci robieniem cydru? Gdy ich sery zaczęły zdobywać światowe nagrody, postawili na farmie mały sklepik, w którym można kupić i ich sery i domowe lody. – A ryby? – podpuszczam kucharza. – A ryby mam zbunkrowane! – ripostuje Mark.

Chwilę później stoję na północnym cyplu zatoki St. Ouen w L’Étacq przed wejściem do poniemieckiego bunkra. Wyglądałby groźnie, gdyby nie kolorowe rybne graffiti na ścianie. W środku militarne pomieszczenia zostały odgrodzone wysokimi progami i zamienione na małe baseny dla turbotów, soli i dorad po jednej stronie i ogromnych homarów, brązowych krabów, krabów wyglądem przypominającego ogromnego pająka i dopiero co odłowionych przegrzebków po drugiej. – Wiedziałem, że to miejsce nadaje się idealnie dla moich przyjaciół – przywitał mnie Sean Falker, rybak z Falker Fisheries. „Przyjaciół” poznał będąc jeszcze chłopcem, którego matka wysyłała na plażę, żeby pozbierał skorupiaki na obiad. Gdy miał 13 lat, odkrył, że gdy zanurkuje niedaleko od plaży, złapie duże okazy krabów. Zorganizował łódkę i jako nastolatek łowił i kraby i homary na zamówienie lokalnych restauracji. Sean, gdy nie wypływa łodzią rybacką na połów, to stawia żagle na swoim 11 metrowym jachcie dla przyjemności. – Jestem jednym z tych facetów, którzy dali się uwieść morzu – przyznaje dobrodusznie.

Na południe wyspy wracam wzgórzami wokół zatoki St. Brelade. Zachodzące słońce przebija się przez wierzchołki leśnych drzew. Zatrzymuje się przy niewielkiej kaplicy skierowanej w stronę morza. La Chapelle es Pecheurs, Kaplica Rybaków. A może grzeszników? Oba wyrazy po francusku są identyczne. I podobno to właśnie nie rybacy, a zamożni mieszkańcy wyspy, korzący się grzesznicy, postawili tu kaplicę, by modlić się za swoje dusze i „trzymać diabła między skałami zatoki”. Ktokolwiek ją zbudował, nie ma wątpliwości, że zbudował ja „z morza”. XII -wieczna kaplica drewniana konstrukcja jest związana zaprawą zrobioną z pokruszonych muszli ślimaków morskich.

Ostatni spacerowicze schodzą na plażę ze ścieżki łączącej wyspę z latarnią morską, gdy języki fal coraz agresywniej odgradzają im powrót. Na początku jedynie ześlizgują się ze skał wokół La Corbière, wąskiego przylądka na południowym zachodzie wysypy. Ale uparcie wracają i – jedna po drugiej – coraz głębiej chowają w sobie ląd. Za chwilę całkiem odetną latarnię od brzegu. Zaczyna się przypływ.

Twój Styl, wrzesień 2013, www.styl.pl (tekst ukazał się pt. Wysepka tajemnic)