Przejdź do treści

Na wiosennym szlaku reniferów

Nigdy nie przyznawaj się przed pasterzami, że widziałaś wilka – Marcus uciął moją rewelację. Jednak zatrzymał skuter śnieżny i kazał sobie pokazać, w którym miejscu „wydawało mi się”, że zobaczyłam drapieżnika. Czarny zwierz przyczaił się między głazami naprzeciw nas, a potem czmychnął w stronę lasu. Jest poranek, ale słońce już mocno świeci i niemożliwe, żeby mi się przewidziało.

– Zostajesz przy skuterze – pasterz gwizdnął na psy i poszedł sprawdzić ślady na śniegu. – Tak jak myślałem, nic tam nie było. Psy też nie wyczuły żadnego tropu. Koniec tej zabawy, jedziemy dalej! Ruszyliśmy skuterami przez zaśnieżone tereny szwedzkiego rezerwatu przyrody Rogen w kierunku jednego z okolicznych wzgórz. Maszyna z potężnym silnikiem lekko przedziera się przez kamienie zmieszane ze śniegiem miażdżąc pod żelazną gąsienicą drzewka i krzaki. Skutery podskakują a my razem z nimi. Do utrzymania się na siedzeniu przydaje się doświadczenie jazdy w siodle. Trzeba się lekko rozluźnić i pracować udami. I mieć refleks, żeby na czas zrobić unik, gdy na wysokości twarzy pojawia się nagle gałąź. Jedziemy tak kilkadziesiąt kilometrów.

Przez teren rezerwatu położonego w środkowej Szwecji przechodzi odwieczny szlak reniferów i dlatego miejsce to, choć odcięte od cywilizacji, jest zajęte przez najdalej na południe wysuniętą wioską Saamów. Mieszkańcy nazywają ją Ruhvten Sijte, wspólnotą z Ruhvten, bo jako nomadzi, nie mają stałych domów. Szwedzi mówią o nich górscy Saamowie. Marcus Haanaes Rensberg i Josefin Sandgren, młode małżeństwo, są hodowcami reniferów i moimi przewodnikami po ich świecie. U stóp góry odzywa się krótkofalówka: „Markus, tu Toanna. Markus, tu Toanna. Zgłoś się”. To pasterz z wioski Marcusa. „Uważajcie, na szczycie wzgórza Skodbrögn macie całkiem sporą rodzinkę piżmowołów”, brzmi komunikat z przeciwległego wzniesienia. Zatrzymujemy się i wołamy psy, które swobodnie biegły za nami. Od teraz mają siedzieć na skuterach, by nie spłoszyć długowłosych wołów. Decydujemy, że nie chcemy przegapić takiej okazji i podjedziemy do stada najbliżej, jak tylko się da. Jeśli mają młode musimy być bardzo ostrożni. Woły piżmowe łatwo spłoszyć, a jeśli uznają, że im zagrażamy, będę nas gonić. Po obserwacji szczytu przez lornetkę, wybieramy na podjazd stok południowy. Z tej strony góra pochylona jest pod ostrzejszym kątem i dłużej będziemy niewidoczni. Wyjedziemy na szczyt w ostatniej chwili. Te wielkie, znane z czasów epoki lodowcowej zwierzęta są zachwycające. Zbite w stado krowy z cielakami bacznie nas obserwują spod długich na pół metra, wywiniętych groźnie ku przodowi rogów. Sprawiają wrażenie jakby były gotowe zaatakować nas w każdej chwili. Gasimy silniki, ale nie zsiadamy ze skuterów. Lepiej być przygotowanym do szybkiego odwrotu. Z niemego zachwytu wytrąca nas warkot maszyn dobiegający z oddali. To inni pasterze wyjechali nam na spotkanie. Kontaktujemy się przez radio i odjeżdżamy w ich kierunku. – Ale masz szczęście! Jesteś z nami pierwszy dzień i już widziałaś wszystkie woły z całej Szwecji! – Markus mówi pół żartem, pół serio. – Wiesz, mogłoby być jeszcze lepiej – śmieję się – gdybym zobaczyła renifery!

Na przełomie kwietnia i maja zaczyna się trzecia pora roku w kalendarzu Saamów, nazywana „czasem powrotów” – to wtedy stada reniferów z gór, gdzie zimowały, wracają na wiosenne pastwiska, gdzie będą się cielić. Saamowie wiedzą, że stado biegnie pod wiatr. Zwierzęta wyciągają nosy i uszy, łapią zimne podmuchy powietrza i kierują się na południe.

Zdjęcie: Marzena Hmielewicz, www.adventurepictures.eu
Zdjęcie: Marzena Hmielewicz, www.adventurepictures.eu

Nie tylko ja się zastanawiam, gdzie są renifery. Marcus, Josefin, Toanna i jeszcze dwóch innych pasterzy rozkładają mapy i wymieniają się informacjami z punktów obserwacyjnych, a także o sile i kierunku wiatru. Na przełomie kwietnia i maja zaczyna się trzecia pora roku w kalendarzu Saamów, nazywana „czasem powrotów” – to wtedy stada reniferów z gór, gdzie zimowały, wracają na wiosenne pastwiska, gdzie będą się cielić. Saamowie wiedzą, że stado biegnie pod wiatr. Zwierzęta wyciągają nosy i uszy, łapią zimne podmuchy powietrza i kierują się na południe. Ale renifery nie biegną razem. Nie mają przewodnika i łatwo się rozpraszają na małe grupy, gubią drogę i za nim z powrotem znajdą się na właściwym szlaku, reszta ich stada będzie zbyt daleko, by je chronić. Saamowie dobrze to wiedzą i dlatego towarzyszą im przez cały okres tej wędrówki. I nie chodzi tylko o to, by ciężarne na czas znalazły się na polach porośniętych świeżą trawą i młodymi kępkami jagód. Trzeba je bronić przed wygłodniałymi po zimie wilkami i niedźwiedziami.

– A jednak wilki! – powiedziałam do siebie w myślach, bo Markus nie pozwolił mi się odzywać. Właśnie zatrzymaliśmy się sprawdzić świeże tropy, które wydawały się być śladami łap wilka. Tym razem psy też coś wyczuły i widać, że mają ochotę na polowanie.  Wciąż nie widzieliśmy reniferów i zaczynamy podejrzewać, że w nocy przebiegły na pola sąsiedniej Norwegii. A to oznacza, że tym szybciej musimy je wytropić i zagnać na właściwy szlak. Ostrzegliśmy innych i ruszyliśmy w stronę rewiru, który po naradzie przypadł nam do sprawdzenia. Żeby jak najszybciej przedostać się na sąsiednie wzgórze Rödfjället, pędzimy skuterami po zmrożonych taflach polodowcowych jezior. Słońce świeci dość mocno i zastanawiam się, czy to bezpieczna przeprawa. – Do końca kwietnia jak najbardziej – Josefin uspokaja. – Czasami i pod koniec maja jeździmy po lodzie. Tak jest najszybciej. Bardziej niebezpieczny teraz jest śnieg – zaznacza – bo, gdy temperatury robią się wiosenne i zaczyna topnieć, nie mamy pod sobą utwardzonej powierzchni. Gdy skuter wpadnie w zaspę nie da się go wyciągnąć bez pomocy innych osób. Dlatego tak martwię się, gdy Marcus jeździ sam – przyznaje Josefin. Ten czas między połową marca a końcem kwietnia, gdy przyroda zaczyna się budzić do życia, ale ziemia jeszcze jest zmrożona, sprzyja wiosennej migracji. Renifery też wolą biec po lodzie, omijając grząskie roztopy, by w nich nie utknąć, stając się łatwym łupem dla innych zwierząt.

Pierwsze stadka spostrzegliśmy późno, bo po prawie czterech godzinach tropienia. Było jasne, że po tym jak wiatr ucichł, niektóre zwierzęta się zgubiły i zaczęły biec w przeciwnym kierunku. Po kolejnej naradzie zapada decyzja: pasterze będą zajeżdżać drogę zagubionemu stadu z trzech stron wzgórza, tak żeby skierować je w stronę pozostałych reniferów. Ja i Josefin zostajemy w umówionym miejscu. Mężczyźni muszą skupić się na szybkim manewrowaniu skuterami na trudnym górzystym odcinku szczytu. Do zaganiania włączają się psy. – Renifery przyzwyczaiły się do hałasu silników i czasami wcale nie reagują na naszą obecność. Wręcz uważają, że są bezpiecznie i spokojnie pasą się dalej – tłumaczy mi Josefin. – Na wiosnę, kiedy stado chroni ciężarne, robią się bardziej płochliwe – dodaje. Kolejne zdarzenia następują szybko po sobie. Widzę jak grupa około czterdziestu reniferów, które u podnóża góry zagania Markus, biegnie dokładnie w kierunku swojego stada. Zza szczytu góry, po mojej lewej stronie, wyjeżdża Toanna i wtedy jego grupa, która jeszcze przed chwilą chciała uciec pod górę, też wraca do swojego stada. Odwracam głowę w prawo – z daleka słychać warkot motoru i szczekanie psów. Przez lornetki widzimy, jak inny pasterz zastawił drogę biegnącym reniferom i te – spłoszone widokiem człowieka – zaczynają biec wprost na mnie i Josefin. Wskakujemy na skuter i ruszamy z kopyta, a pędzące stado przebiega kilka metrów od nas. Marcus i inni doganiają nas i wszyscy razem pędzimy z hordą ponad stu reniferów.

– Zobaczcie! – Toanna wyciąga z kieszeni telefon, gdy się zatrzymujemy. Oglądamy zdjęcie wyświetlone na ekranie: po zboczu góry biegnie renifer, a za nim cielaczek. – Udało mi się je sfotografować, gdy oddzieliły się na chwilę od stada. To pierwszy urodzony w tym roku – cieszy się pasterz.

– Zobaczcie! – Toanna wyciąga z kieszeni telefon, gdy się zatrzymujemy. Oglądamy zdjęcie wyświetlone na ekranie: po zboczu góry biegnie renifer, a za nim cielaczek. – Udało mi się je sfotografować, gdy oddzieliły się na chwilę od stada. To pierwszy urodzony w tym roku – cieszy się pasterz. Saamowie aż do czerwca, kiedy to będą znaczyć renifery, nie są pewni ile z nich ocieliło się na wiosnę. Podczas migracji ciężko wypatrzeć ciężarne łanie – biegną w środku stada ściśle otoczone przez byki, które pilnują by nikt nie podchodzili zbyt blisko.

W drodze do chatki Saamów Josefin pokazuje mi dawno opuszczony pasterski szałas. Trójkątna kopuła zlepiona z surowych gałęzi, ściętego drzewa, porośnięta mchem. – W podobnej nocowali dziadkowie Markusa, gdy z rodzinami przemierzali szlak z reniferami. Mieli kilka takich szałasów na trasie, a w lecie spali w namiotach nazywanych laavu – opowiada. – My do naszego stada dojeżdżamy na skuterach lub nartach, a w lecie na motocyklach. Nie musimy podążać za reniferami z całym dobytkiem. W zależności od pory roku, zatrzymujemy się w letnim lub zimowym domku. Dziś będziemy spać w zimowej chacie. Nie ma tu wielu wygód. Izbę, która jest jednocześnie kuchnią, jadalnią i sypialną dla domowników i psów, ogrzewa żeliwny piec. Myjemy się w podgrzanej wodzie z przerębla, a toaleta jest na zewnątrz, między zaspami śniegu. Szybko robi się ciemno, więc rozstawiamy świece. Na kozie gotujemy pożywny rosół z mięsa renifera. Dziś na kolację będą też ryby, które po drodze złowiliśmy w przeręblu. Moją uwagę przykuwa spora biblioteczka zawieszona nad łóżkiem moich gospodarzy – nie ma prądu, ani zasięgu nadajników telefonicznych, zostają więc czytanie, rozmowy i gry. Do szosy, przy której zostawiłam samochód, jest około dziesięciu kilometrów skuterem przez jeziora i lasy. – Jak rozpoznasz drogę powrotną? Wszystko dookoła wygląda tak samo – pytam Marcusa. – Znam ją od pokoleń – uśmiecha się pasterz.

Twój Styl, luty 2017, www.styl.pl